Kto to widział, by na proces rekrutacyjny na stanowisko pracownika restauracji fast food składały się dwa etapy? Pierwszy raz słyszę o podobnym zjawisku i muszę przyznać, że dawno nic mnie tak nie zaskoczyło jak informacja, że zostałam zakwalifikowana na drugi etap rekrutacji. Gdy na ekranie telefonu komórkowego zobaczyłam, że dzwonią z restauracji byłam święcie przekonana, że za chwilę dostanę informację o zatrudnieniu. Okazało się jednak, że od zatrudnienia dzieli mnie jeszcze jeden etap rozmów, który ma się odbyć nie w Elblągu, a w Warszawie, gdzie mieści się główna siedziba firmy.

Skoro w procesie rekrutacyjnym walczę o posadę pracownicy w Elblągu, pracownik restauracji FastFood Elbląg, to wszystkie etapy powinny odbywać się właśnie w Elblągu, a nie że ja teraz muszę na gwałtu rety rezerwować bilet na pociąg i jechać do Warszawy. Czuję się tak, jakbym walczyła nie o posadę zwykłego pracownika, a o funkcję jakiegoś kierownika.

Od chwili otrzymania telefonu cały czas zastanawiam się czy opłaca mi się wyjazd do Warszawy. Zatrudnienie w restauracji FastFood nie jest jakimś moim wielkim marzeniem, a tymczasowym zajęciem pozwalającym na utrzymanie się na studiach. Pracodawca robi z tej rekrutacji jakieś wielkie wydarzenie, które ma chyba sztucznie podkreślić atrakcyjność posady. Cóż, ktoś musi bronić stanowiska pracy, które samo nie jest w stanie się obronić. Poradźcie mi coś – czy warto dalej się w to angażować?